Jest 1985 rok, właśnie trwa Live Aid – święto muzyki skupiające artystów z pierwszych miejsc list przebojów, którzy postanowili użyczyć swych sław i talentów by pomóc głodującym w Afryce. Publiczność z całego świata śledzi wydarzenie dzięki satelitom transmitującym koncerty w ich domach. Przed monitorem, za kulisami, siedzi filmowy pomysłodawca i główny organizator, Bob Geldof. Lider The Boomtown Rats z niewyraźną miną wpatruje się w milczący telefon. I nagle ON DZWONI! Hałas wypełnia salkę i wszyscy już wiedzą, że koncert odniósł sukces a pieniądze dla potrzebujących zaczynają płynąć strumieniami. Jest godzina zero, na scenie występuje zespół Queen. Przypadek? Nie sądzę…
Freddie Mercury zajmuje w moim sercu miejsce szczególne. Począwszy od 1991 roku, kiedy wraz z premierą albumu Innuendo świat obiegły fotografie śmiertelnie chorego wokalisty i zespół zdawał się, o ironio, zyskiwać drugie życie, kasety a potem płyty CD zajmują honorowe miejsce na moich półkach. Nie przypadkiem całe grono dzisiejszych prawie czterdziestolatków może z nostalgią wspominać czasy, gdy nad światem zawisła realna groźba utraty jednego z najlepszych głosów
w historii muzyki rozrywkowej, a oni mieli możliwość rozpoczęcia muzycznej podróży przez świat przebojów, hardrockowych riffów, operowych chórów i syntezatorów ery disco. Żywy idol dostarcza swoim fanom nieustających wzruszeń i zachwytów pozwalając się wielbić z daleka i z bliska oraz dopuszczając do siebie wybranych szczęśliwców. Martwy idol staje się legendą, a jego życiorys pisany jest przez każdego z osobna jako wypadkowa pragnień i oczekiwań tych z nas, którzy nie znali go człowiekiem i już takiej szansy nie otrzymają.
Czy film Bohemian Rhapsody spełni oczekiwania całej rzeszy fanów wyczekujących od prawie dwóch dekad na biografię Freddiego Mercury’ego? I co z jego legendą postanowili zrobić twórcy obrazu?
Ten tekst nie będzie recenzją, ponieważ Bohemian Rhapsody nie jest dla mnie filmem. Nie zrozumcie mnie źle… na planie były kamery, byli aktorzy, podobno bywał nawet reżyser. Powstał scenariusz, który opowiedział pewną historię o przyjaźni, miłości i tworzeniu piosenek, mniej więcej
w tej kolejności. O ile uznamy, że album A Kind Of Magic jest przebojowy, ale nisko oceniany
w warstwie twórczej, tak i produkcja Bryana Singera więcej ma w sobie z The Greatest Hits niż
z pełnoprawnego albumu z czasów A Night At The Opera. The Greatest Hits świetnie się słucha, ponieważ roi się w nim od dobrze znanych, osłuchanych hitów, które możemy sobie podśpiewywać w samochodzie.
Wrzućmy więc do kotła popularne schematy fabularne, okraśmy to znanymi przebojami, dorzućmy kilka bezpiecznych żartów i przyprawmy dużą dawką melodramatyzmu aby stworzyć miłą oku i bliską sercu reklamę naszego queenowego świata, gdzie wszyscy są fajni, koncerty perfekcyjne
a konflikty mają głębokość kałuży. A zróbmy to wszystko wykorzystując pewne fakty i mity tak, aby wywołać w widzu określone reakcje w tym właśnie momencie i osiągnąć przy tym szereg sukcesów, z których największym będzie sprzedaż określonego wizerunku grupy, który przypomina owo nieszczęsne Greatest Hits i ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co wygenerowana komputerowo publika na Live Aid czy ten magiczny telefon w cichym, smutnym sztabie Boba Geldofa, gdy to śmiertelnie chory bohater i jego trzej zdrowi herosi ratują świat przed głodem a festiwal przed kompromitacją. Widzowie więc stają się dumni ze swoich idoli, radują się muzyką, którą ci nagrali, i tym jak wspaniały zespół tworzyli, jak głęboka więź ich łączyła… i, wreszcie, jak uratowali przed upadkiem jednego z nich, który skręcił w nie tę co trzeba uliczkę…
Nie jestem przeciwniczką zmian w czyjejś biografii i z sympatią witam wszelkie zastosowania nowoczesnej technologii w filmie. I o ile owa technologia, mimo że trącała pikselem, wyglądała lata świetlne lepiej niż atak Ludzi Jastrzębi we Flashu Gordonie, to w tym wypadku, w mojej skromnej wielce opinii, przestawienie faktów było celowe i przemyślane. Co w tym złego, zapytacie? Ano wszystko, gdy cel do osiągnięcia jest tak tendencyjny, jak społecznie zaangażowane wiersze Marii Konopnickiej typu W piwnicznej izbie głos dziecka słychać a autorka stoi nad Tobą i wali Cię tomem w głowę, żebyś broń Boże nie przeoczył przesłania, którym jest fakt, że w dziewiętnastym wieku dzieci głodowały i marły na suchoty w piwnicach. Tylko że Konopnicka, przy całej toporności, miała rację a jej motywacje były szlachetne, zaś autorzy Bohemian Rhapsody sprzedali nam po prostu własną wariację na temat o wiele bardziej skomplikowany niż komiksowo-efekciarski scenariusz filmu.
Zachęcam Was do przyjrzenia się owym zmianom, jakie udało się zaobserwować w filmie na tle biografii zespołu. Ja, będąca dwa tygodnie po seansie, wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak sprytnie udało się osiągnąć zamierzony cel. A ten jest taki, że…. khem, khem, teraz będzie baśń…
Dawno, dawno temu, bo przed 1985 rokiem, za górami i morzami żył sobie chudy, długowłosy chłopak, którego koledzy z pracy przy przerzucaniu bagaży na lotnisku przezywali „Pakistańcem”. Chłopak ten dołączył wkrótce do początkującego zespołu rockowego i poznał miłość swojego życia, którą potem musiał zostawić, bo okazało się, że jest gejem (on, nie miłość). Jest i wina naszego sympatycznego protagonisty, który zdecydował się zanurzyć w hedonistycznym bajorku, zostawiając po epickich, zadymionych popijawach syf tak niemożebny, że aż żal nam się robiło jego pracowników i, co gorsza, za namową złych i występnych Paulów Prenterów, postanowił zrobić sobie urlop, opuścić prawdziwą rodzinę i kupić sobie nową, za cztery miliony dolarów, które miał otrzymać po nagraniu solowej płyty. Czy bohater zrozumie swój błąd? Czy wróci na łono rodziny? Czy przyjaciele mu wybaczą? I czy geje mogą kochać prawdziwie i stworzyć normalną relację?
Spójrzcie na sceny z Garden Lodge. Legendarne już gniazdo Freda, pełne bibelotów, kotów, bliskich współpracowników, pokazano jako pusty pałac, po którym przechadza się pan domu i opowiada, jak to zbędne przecież w jego samotnym życiu milion pokoi przeznaczy swym kotom. Ta zabawna scena ukazująca Freddiego jako dziwaka kochającego swoje czworonogi jak dzieci, być może miała miejsce, ale w tym kontekście służy głównie ukazaniu jak bardzo brakuje naszemu protagoniście ludzkich bliskich mu dusz mogących zasilić owe dodatkowe pomieszczenia. W filmie nie pojawił się asystent Peter Freestone i pewnie nie dlatego, że o nim zapomniano. Po prostu obecność „Phoebe” nie pasowała do wizji bogatego artysty błagającego o kontakt (telefoniczny, osobisty lub choćby lampowy). Sam dom prezentowany jest głównie nocą, gdy Fred siedzi w półmroku, zaś jedynym znanym nam dodatkowym lokatorem jest przebrzydły i knujący Prenter.
Ciekawy jest także tajemniczy casus We Will Rock You, nagrywany w filmie już przez Freddiego z wąsem. Ta pozornie niewinna zmiana, do zweryfikowania choćby po przejrzeniu dyskografii, pokazała jak to nasz kreatywny geniusz z wąsem wpadł w „środowisko”, imprezuje z panami w lateksie i spóźnia się do studia, więc pałeczkę tego, kto jest nowatorski, przejąć musi Brian May. Astrofizyk robi to przy tym z wdziękiem i z wrodzoną sobie skromnością. I nie twierdzę tu, że jedynie Fred był w tym zespole genialny, a reszta „grała tylko na basie”. Każdy, kto choć chwilkę zatrzymał się dłużej nad Wikipedią musiał przyznać, że Queen stworzyli czterej bardzo pomysłowi i utalentowani muzycy. Smutne jest to, że w tak tani i krzywdzący dla pamięci Mercury’ego sposób postanowiono to zaakcentować, w mojej opinii celowo umieszczając proces tworzenia jednej z najbardziej rozpoznawalnych pieśni świata właśnie w tym momencie historii.
Snując dalej te biedne, nic nie znaczące rozważania, pokuszę się o przypomnienie tego, co bulwersuje wielu niezadowolonych z filmu fanów. I pewnie nie napiszę niczego nowego twierdząc, że czynienie jedną z osi dramatycznych filmu wydumanego i kompletnie przekłamanego konfliktu związanego z solową płytą wokalisty jest pomysłem wręcz niesmacznym. Ja rozumiem, że trzeba tu jakiej dramy i Fred, który właśnie odpływa ze świata „ojców rodzin” i dryfuje w stronę Sodomy, jest idealnym kandydatem na „był miły ale się zmienił”, bo mu podszeptywali diaboliczny „Littlefinger” z Gry o Tron (brakowało tylko „chaos jest drabiną” i tego cynicznego uśmieszku… przy okazji, lubię tego aktora i dobrze zagrał) i wredny Paul, który gdyby był Simem z gry, miałby same najgorsze cechy, ze trzy by były, ale my wiemy i świat wie, że na przykład zespołu The Cross nie stworzył sobowtór Rogera. Niestety, sukces wymaga poświęceń a my tu chcemy nagrać wzruszający film o pozornie pogłębionym bohaterze, więc poświęćmy na przykład Mercury’ego. Trudno, familijny obraz musi mieć prosty przekaz, operować nieskomplikowanymi schematami, dlatego motywacje naszego protagonisty będą równie bogato przedstawione co przemiana Simby z Króla Lwa, który po rozmowie z małpą i chmurą postanawia jednak ratować Lwią Ziemię (owszem, Król Lew jest dobrym filmem, ale to produkcja dla dzieci…). Całość wzbogaca zaakcentowanie owych pieniędzy, jakie Mercury miał zarobić na boku. W mniemaniu twórców filmu, to już tylko o krok bliżej by kolejne piosenki podpisywać wspólnie. Cudnie, prawda? Z ogólnie znanego faktu zrobiono subtelną aluzję do tego, żebyśmy się jednak dzielili kasą, bo tu widać, że niektórzy chcą być równiejsi od innych.
Kolejnym przykładem, przykrym dla mnie jako fanki wąsatego, jest sposób poprowadzenia jego życia osobistego. Dziewczyna o anielskiej twarzy jest jak dobry duch naszego artysty, stworzył dla niej nawet arcydzieło pod tytułem Love Of My Life. Co z tego, kiedy wszystko psuje knujący wokół Paul Prenter, gej zdecydowany. Tak, Fred rozstał się z Mary, jednak w filmie pokazano, że w tym momencie zaczął się jego „upadek” zwieńczony śmiertelną chorobą. Czy to jest uczciwe podejście do życia zmarłego kolegi? Tak po ludzku, gdy na to spojrzeć z boku, robi mi się smutno. Wybór, jakiego dokonał wokalista, może być przez niektórych krytykowany (i nie o orientację przecież mi chodzi, raczej o „skalę” działania), ale był to wybór świadomy i, oprócz licznych zapewne chwil zwątpienia i poczucia pustki takiego życia, musiał przynosić także epizody wesołej zabawy, pozytywnego szaleństwa, a przede wszystkim wolności osobistej, która aż biła z Mercury’ego i którą opisywało tylu znających go ludzi. W Bohemian Rhapsody twórcy nawet nie pokusili się pokazać złożonych stron takiego życia, wykorzystali jedynie jeden z jego aspektów do swoich celów, aby wywołać w widzach określone uczucia, a ze zmarłego zrobić zagubionego imprezowicza, który współżyjąc z mężczyznami, w skrytości pielęgnuje więź z dawną ukochaną i liczy na to, że ona postępuje podobnie. W filmie bowiem pojawiła się scena (znowu za wcześnie, ale scenariuszowo idealnie w punkt), w którym Mary informuje przyjaciela o ciąży a on reaguje… niepozytywnie zachowując się przy tym jak „pies ogrodnika” i odbierając porzuconej przecież przez siebie kobiecie prawo do realizowania się jako matka. Nie wiem jak przyjął ciążę Austin śmiertelnie już chory, związany z Jimem Huttonem Fred. Wiem natomiast, jak to wyglądało w filmie i znowu… czy Freddie would love it?
Jest w filmie moment, w którym po rozmowie z Mary i po usłyszeniu informacji o tym, że Paul nie przekazywał mu ważnych informacji z zewnątrz (tak jakby tylko Paul miał dostęp do gwiazdy, ooook), bohater wybiegł na stary, dobry, „oczyszczający” deszcz (moja ulubiona scena, cały czas zastanawiałam się, po co w tym deszczu sterczeć, a on katharsis przeżywa i „cicho, widzu, bo to jest WAŻNE!”. No i co myślał sobie biedny taksówkarz pozwalając, aby przez otwarte drzwi zalało mu narzędzie pracy, bo chłop se musi z babą pogadać?) i zrozumiał, że zły jest Paul Prenter (obowiązkowo czający się w mroku, na ganku, niczym zombie nad grobem). Jeżeli twórcy Bohemian Rhapsody dobrali się do książki o tym jak budować plan filmowy, to obawiam się, że utknęli w pierwszym rozdziale pod roboczym tytułem „Najbardziej ograne chwyty w historii filmu, przetestowane jeszcze przed Obywatelem Kanem”.
A swoją drogą to niesamowite, że film o znanym wielbicielu męskiej urody, mający premierę w roku 2018, ukazuje gejów w tak stereotypowy sposób, że nie powstydziłby się go sam Wojciech Cejrowski. Nie chodzi mi tu nawet o ich wygląd, choć większość z nich wygląda jakby urwała się z planu filmowego amerykańskiej komedii Akademia Policyjna, gdzie bohaterowie przez przypadek wchodzą do baru „Błękitna Ostryga” i zmuszeni są tańcować w objęciach przerośniętych samców w skórach i lateksach, a jednostki pożyczyły chyba kostiumy od grupy Foo Fighters, grających swego czasu zabawnych, zarośniętych kierowców ciężarówek, którzy w toalecie chętnie schylają się po mydło… Ale to, w jaki sposób poprowadzono upadek Freddiego i jednoczesne akcenty na „żonach i dzieciach”, niechęć pozostałych, prawilnych członków bandu do imprezowania z tymi dziwakami, w pewnym momencie zaczyna niebezpiecznie blisko ocierać się o… homofobię. Nie uważam, że gejów należy wybielać bo są gejami, bo homofobia od razu, o nie! Po seansie Bohemian Rhapsody jednak, gdyby nie postać Jima Huttona, „geja innego niż wszyscy”, śmiało można by wysnuć przypuszczenie, że żona i dzieci dobrze, seksy z facetami to źle bo infamia, utrata głosu, chciwość i AIDS. I tu znowu pojawia się moje pytanie: dlaczego, wiedząc że świat nie jest czarno-biały, robicie z tej grupy, tak przecież zróżnicowanej, głownie przerysowanych towarzyszy (a może i sprawców?) upadku głównego protagonisty?
Warto też przyjrzeć się historii choroby, której nie mogło zabraknąć w biografii. Opowieść o człowieku, który nagrywał nawet wtedy, gdy nie mógł utrzymać się na nogach, brzmi wzruszająco bez scen w deszczu. Konstrukcja filmu wręcz wymogła na twórcach lekkie przestawienie faktów i „wrzucenie” choroby w czasy sprzed wielkiego finału ratującego świat (i przedsięwzięcie Boba Geldofa). I o ile może nie potrzeba tłumaczyć, że zastanawiając się nad tym czy warto żyć wiecznie Freddie nie miał na myśli siebie tylko już prędzej bohatera Nieśmiertelnego, bo ta piosenka ładnie tam pasowała (choć dla mnie osobiście lepiej by było wrzucić tam Philadelfię, wszak chory na AIDS, w czapeczce…), to sam fakt umieszczenia w tym momencie wątku choroby dopełnia proces bolesnej przemiany naszego psotnika i wbija w ziemię jego winę i upadek z siłą rażenia We Are The Champions odśpiewanego na Live Aid. Fabularnie jest pięknie, jest wzruszająco, ale czy to znowu uczciwe wobec Freda, gdy jego życie zamienia się w prostą przypowiastkę o synu marnotrawnym, który zniszczony i śmiertelnie chory musi błagać „rodzinę” o przyjęcie go z powrotem?
Moją uwagę na koniec przykuł zwieńczający występ Live Aid uśmiech filmowego Briana, który w dobrotliwy sposób, niczym anioł stróż, aprobuje sceniczne wyczyny przyjaciela i widzi przyszłość w świetlanych barwach.
Te wszystkie drobne, niepozorne zmiany, do obronienia przecież „wymogami kina”, tworzą nam nową historię, szantażującą emocjonalnie, żerującą na najprostszych skojarzeniach i krzywdzącą dla niektórych. Zastanówmy się więc, choć to takie rozmyślanie post factum, bo mleko się rozlało a sprzedaż w USA podskoczyła jak głos Adama w rockowej partii Bohemian Rhapsody, czy tego chcieliśmy jako fani? Czy naprawdę zadowala nas reklamówka ulubionego zespołu, tworzona kosztem człowieka, który już nie żyje? Czy naprawdę Freddie chciałby zostać zapamiętany jako samotny, błądzący, ukarany AIDS gej, który błaga zespół o wybaczenie a oni, kochający, czule chwytają go w ramiona?
Proponuję samemu spróbować odczytać intencje twórców filmu, a zwłaszcza tych, którzy „człowiekiem poznali idola”. Wiedza na jakiś temat nie zawsze jest wyznacznikiem zaufania do zdania tej osoby. Niestety, czasem może posłużyć do sprawnego przedstawienia określonej wizji, która dotykając prawdy, dowolnie nią manipuluje, aby uzyskać określony efekt.
Z kina wyszłam rozbawiona jak rzadko. Dobry „Disnej”, dobra manipulacja, fajnie było… nowych płyt nie kupię, bo już mam wszystkie, niektóre nawet w kilku egzemplarzach.
autorka: Katarzyna Zielińska
korekta: Malwina Pach
skład i wybór zdjęć/video: daga
Permalink
Brawo brawo brawo! Sama bym lepiej tego nie wymyśliła i nie napisała. Niestety, ale taka jest gorzka prawda o tym filmie. Jest tak powierzchowny i tak bardzo nie oddający stanu rzeczywistego, że aż boli. Kompletnie bez klimatu, kompletnie bez zakończenia, gdzie 6 lat z jego życia, kiedy mimo choroby wciąż nagrywał? dwie godziny o tym jak bardzo był samotny i błagający każdego o towarzystwo.