Wspomnienia fanów Queen – Łukasz Zarzeczny

Miało być o pierwszym zetknięciu się z Queen. O odkryciu Freddiego. Tymczasem dla mnie przez wiele lat muzyka to był Michael Jackson. Gdzieś to zasłyszałem i umieściłem bardzo głęboko w sercu – muzyka przybrała ludzki kształt i przyjęła imię: Michael Jackson. Michael śpiewał główną linię i chórki, sam pisał piosenki, aranżował, obmyślał koncepcje teledysków i później je reżyserował. Człowiek – orkiestra. Człowiek – muzyka. Oczywiście wiedziałem, kim był Freddie, jakie hity znajdują się w portfolio Queen. Praktycznie od zawsze w moim życiu obecny jest sport, a co za tym idzie „We Will Rock You” czy przede wszystkim We Are The Champions. Genialny wokal, genialna konstrukcja, arcymistrzostwo, dzieło sztuki. Takie, które zawsze brzmi świeżo, nie nudzi się przy milionowym powtórzeniu, nigdy nie będzie trącić myszką, jak wiele innych piosenek wielkich artystów sprzed 40- 50 lat. Ale to by było na tyle – kojarzyłem Freddiego jako fantastycznego artystę, mimo to jeszcze wtedy był dla mnie „tylko” jednym z największych piosenkarzy. Jak to dziś brzmi – „piosenkarz”. O Freddiem…

Gdzieś tam w radiu usłyszałem pierwszy raz Bohemian Rhapsody. Niezły dziwoląg – arie operowe, zmiany tempa i nastroju – trudno to wszystko ogarnąć przy pierwszym przesłuchaniu. Ale ten motyw początkowy pierwszych zwrotek cudowny. Było to doznanie intrygujące. Ale znowu tylko tyle. Bez ciągu dalszego.

W liceum chodziłem do klasy (prehistoryczne lata 2000-2004) z megafanem Queen, który obchodził urodziny czy rocznicę śmierci Freddiego. Nawet przekonał nas, żebyśmy jedną inscenizację na język polski (mitologia grecka!) przygotowali pod muzykę Queen. Kolega miał talent do pisania tekstów i naprawdę potrafił pod muzykę Q napisać własne znakomite słowa pasujące do wystawianej przez nas sztuki. Zachęceni powodzeniem poszliśmy krok dalej – zgłębiając temat Młodej Polski postanowiliśmy nagrać film o bezimiennym dekadencie. Oczywiście znów zabrzmiał Queen, a dekadencki tekst pod muzykę z „I Want To Break Free” pamiętam do dzisiaj. Był znakomity. W finałowej fazie filmu z głośników popłynął oryginał „The Show Must Go On”. Czy to jest kulminacyjny moment tej opowieści i początek fascynacji Queen? Otóż nie. Nadal Michael był na pierwszym miejscu i to jego historia fascynowała najmocniej.

W jednej z audycji lubelskiego studenckiego radia „Centrum” zorganizowano quiz – „Michael Jackson czy Queen?”. Ku mojemu zdziwieniu i, co by nie mówić, oburzeniu, wygrała czwórka z Wielkiej Brytanii. Wiadomo – Michael jeden, ich czterech. Oczywiście żartuję. Co ma w sobie ta muzyka, co reprezentuje sobą ten zespół, że ludzie tak go cenią? I w końcu nadszedł ten moment. Byłem na łowach w Empiku. Przeczytałbym biografię jakiejś wielkiej postaci. Chciałbym poznać historię, która przeniosłaby mnie w inny świat. Poznać życie kogoś, kto wzbogaciłby, a może nawet odmienił życie moje. Oczy powędrowały w kierunku półki z Królewską Historią Marka Blake’a. Raz się żyje. Freddie Mercury – szykuj się, bo w końcu dojrzałem, żeby Cię poznać.

To, co przeczytałem po prostu mną wstrząsnęło. Zapragnąłem wiedzieć o nim i o całym zespole więcej. I był to głód nienasycony. Kolejne książki – poszło lawinowo. Mam wrażenie, że obejrzałem cały YouTube, oczywiście ten choćby luźno związany z Queen. Co tak mnie wciągnęło? Chyba po prostu historia człowieka. Człowieka pełnego sprzeczności, a przy tym genialnego artystę. A do tego, a może przede wszystkim – wielkiego udawacza, który posiadał tak wiele kolorowych twarzy, ale ta najbardziej osobista i intymna była tak krucha i wrażliwa. To zabrzmi banalnie – w jego tekstach odnalazłem tyle odniesień do mojego życia, w tylu tekstach widzę samego siebie jak w zwierciadle, że nadal jestem w szoku. Ale naprawdę tak jest.

Chłopak z Zanzibaru, wysłany tak wcześnie tysiące kilometrów od domu, w końcu emigrant porzucający słońce, plażę, willę i służących na rzecz małego mieszkania w deszczowym Londynie. Od początku pobytu w Anglii miał swój cel i pasję. Muzyka nadawała sens jego życiu. Wiedział, że będzie wielki, ale to nie jest klasyczna historia od zera do milionera. Freddie nie miał swojego American, pardon, English Dream. Do sukcesu dochodził powoli, czasem bardzo okrężną drogą, na której musiał pokonać wiele przeszkód. Ale sukces w muzyce to jedno. Wielka sprawa, piękna historia, ale Freddie Mercury to dla mnie przed wszystkim historia ludzka.

Dochodząc do 30. roku życia odkrył się na nowo. Odkrył swoją prawdziwą naturę. Nie bał się tego ogłosić światu w swoim największym hicie, obnażając całego siebie, wystawiając się na widok publiczny, a przy tym bezczelnie i szelmowsko tłumaczył ciekawskim, że w tej piosence wypisał same bzdury. Zaczął żyć pełnią życia, korzystać z jego uciech z taką intensywnością, że zawstydzić mógłby nawet starożytnych Rzymian i znów jawnie opiewał to w swojej muzyce, a prasie opowiadał, że może i trochę imprezuje, ale nadal jest Good Old Fashioned Lover Boy. Skrywał swoją orientację i prawdziwe „ja” przed całym światem i tak było w sumie do jego ostatnich dni. Imprezowe życie Freddiego Mercury’ego intryguje, fascynuje i kusi, ale poznawszy jego historię nie można nie zadać sobie pytania, czy rzeczywiście tak zasmakował w tym stylu bycia, czy jednak była to kolejna maska? Może czuł jakiś wewnętrzny nakaz, że tak powinna zachowywać się gwiazda? Może chciał w ten sposób imponować innym, może idąc w ekstrema stworzył postać, która w końcu nim zawładnęła i go pożarła, a gdzieś w środku był zupełnie inny? Może kiedyś źle odczytał swoje pragnienia i poszedł na maksa nie w tą stronę, która była mu pisana? A może nie ma w tym żadnego drugiego dna, może po prostu tak bardzo kochał życie?

To doprawdy fascynujące, że ludzie z jego otoczenia mówią o nim jako o skrytym, nieufnym i wstydliwym człowieku. Jak to połączyć z tym szalonym obrazem Freddiego po roku 1978? Aż tak głębokie sprzeczności są nie do połączenia. Poprawka. Tylko on – Freddie Mercury – mógł być hybrydą takich postaw. Jeśli miałbym wskazać gwiazdę rodzinną, spokojną, wrażliwą i delikatną wskazałbym z czystym sumieniem m.in. na Freddiego. Jeśli ktoś zapyta o gwiazdę szaloną, niepohamowaną, bez żadnych granic, kolorowego ptaka, obywatela świata – też odpowiem: Freddie. Jego złożona natura i brak możliwości znalezienia jednego klucza, właściwej odpowiedzi na nurtujące mnie pytania – Jaki był naprawdę? Dlaczego zachował się tak, a nie inaczej? Co nim kierowało? Kiedy był prawdziwy, a kiedy blefował? – to wszystko spowodowało we mnie ten nienasycony głód. Wątpię, żebym kiedykolwiek był w stanie go nasycić.

Łukasz Zarzeczny, 2020