Wspomnienia fanów Queen – Kamila Staszczyk

Przystępując do refleksji i rozważań nad pierwszymi momentami mojej KRÓLEWSKIEJ przygody, zaznaczę, że  historia ta nie jest nadzwyczaj spektakularna, nie towarzyszą jej szczególnie przykuwające wątki czy przejmujące zdarzenia. Mimo, to niesie  ze sobą potężny ładunek uczuciowy, refleksyjny i sentymentalny. 

Teraz, z perspektywy czasu, uważam, że ten pierwszy moment nastąpił zbyt późno. Mógł pojawić się wcześniej. Dlaczego tak się stało? Może pewne bodźce mi umknęły, choć od najmłodszych lat byłam wrażliwa na muzykę… Widocznie jako mała dziewczynka bardziej skupiałam się na repertuarze dedykowanym właśnie dzieciom. Cóż, czasu nie cofniemy, widocznie w moim przypadku tak musiało być. Lepiej późno niż wcale.

25 lipca 1992 r.-  XXV ceremonia otwarcia  Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie. 

Jako młodziutkie dziewczę oglądam transmisję w telewizji. Miałam wówczas  przed sobą perspektywę piątej klasy szkoły podstawowej.

W ramach inauguracji pojawia się postać Montserrat Cabalié i… TEN GŁOS ️. Należący właśnie do Freddiego. Głos Montserrat był piękny, czysty, klasycznie operowy, ale ten główny, zjawiskowo wybijający się, to przecież wokal Freddiego. Swą siłą, mocą, wibracjami sprawił, że podłoga zaczęła mi tańczyć przed oczami. Niestety, nie występował już w czasie rzeczywistym, osiem miesięcy wcześniej zakończyła się jego ziemska wędrówka… Byłam urzeczona potęgą wokalu, zawartych w nim emocjonalnych wibracji oraz nadzwyczajną siłą nośną, która nigdy wcześniej nie spłynęła na mnie tak silną kaskadą zachwycających wrażeń. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba przed głównym programem, bądź nieco później, prezentowana była charakterystyka postaci Freddiego, która mnie urzekła i zafascynowała.

Kolejnym, znaczącym kamieniem milowym był utwór Who Wants To Live Forever, który usłyszałam podczas wizyty u koleżanki, a odtwarzał go wówczas jej tata. Zdaje się, że wcześniej zetknęłam się z jakimś coverem tego arcydzieła, ale w momencie gdy zostałam upojona podniosłością  instrumentalnej potęgi oraz ładunkiem emocji zawartych w każdej nucie śpiewanej przez Freddiego, doznałam totalnego olśnienia. Było to uczucie równoznaczne z przeniesieniem w inny wymiar rzeczywistości. Zarówno intensywność interpretacji, wydźwięk, jak i zjawiskowa potęga głosu porwały mnie na zawsze.

Od tamtej pory zaczęłam stopniowo poznawać, odkrywać twórczość Queen, badając genezę, historię, czytając dostępne materiały i publikacje. Przyznam, że odbywało się to pewnymi falami, etapami. W międzyczasie, pojawiały się inne fascynacje. Mniej lub bardziej intensywne. Dotyczące różnych dziedzin i sfer.

Mówi się często, że prawdziwa miłość dojrzewa swoistym trybem, niekoniecznie nagłym i szybkim. Tak też było w moim przypadku. Miłość do Queen, do tej fascynującej muzyki i jej przejawów dojrzewała wraz z moimi wewnętrznymi przemianami, subiektywną obserwacją świata. Z biegiem czasu, nabywając życiowych doświadczeń (zarówno przykrych jak i radosnych), coraz częściej rozpoznawałam  w tekstach odzwierciedlenie własnych przeżyć, uczuć, emocji, tęsknot. W najwyższym stopniu w dziełach Freddiego. W baśniowej symbolice pierwszych albumów wciąż odnajduję metaforę różnych sytuacji, które miały bądź mają miejsce w moim życiu oraz wynikających z nich emocji. Tak też jest w przypadku późniejszych dokonań. Analizując, wsłuchując się i kontemplując całokształt twórczości, z pełnym przekonaniem stwierdzam, że wszystko czego dokonał Najdoskonalszy Zespół Wszech Czasów stanowi mistrzostwo. Nie jest to bezrefleksyjne stwierdzenie. Wynika z dogłębnego wczuwania się oraz doznawania tej muzyki. Im jestem starsza tym mocniej do mnie przemawia, tym bliższa staje mi się postać Freddiego, jego wrażliwość, sposób postrzegania i manifestowania osobowości. Jak również całościowy artyzm i piękno jakie prezentuje swą postacią. Celowo używam czasu teraźniejszego, gdyż Freddie żyje wiecznie w metafizycznym znaczeniu. 

Świat ofiaruje nam mnóstwo doskonałej muzyki. Byli i wciąż istnieją znakomici artyści, wokaliści, instrumentaliści, kompozytorzy. Jednak to właśnie zespół Queen, w moim odczuciu, plasuje się  ponad wszystkim. Bogactwo stylów, rytmów, harmonii i melodii jest nieporównywalne z żadnym innym zjawiskiem. Połączenie czterech Geniuszy oraz talentów każdego z nich dało światu najcudowniejszy wymiar piękna. Akordy gitary Briana, perkusja Rogera, bas Johna oraz wzbudzający dreszcze wokal Freddiego wraz z jego fortepianową wirtuozerią to majstersztyk w każdym znaczeniu tego słowa. 

Muszę przyznać, że wiele ciężkich , wyjątkowo trudnych momentów i etapów mojego życia przetrwałam dzięki królewskiej muzyce, w tym  głównie dzięki przesłaniom Freddiego. Podobnie wygląda kwestia egzystencjalnej radości. To co dobre i piękne również wiąże się z Freddiem i Queen. Bo przecież Freddie i Queen to obraz najczystszego piękna. We wszystkich znaczeniach i aspektach. 

Każdego dnia  muszę wysłuchać przynajmniej jednego albumu, który dobieram w zależności od nastroju, sytuacji, samopoczucia. Koncerty każdorazowo wywołują potęgę ekstatycznych doznań i zwyczajnie jestem wdzięczna losowi, że nie żyję 100 lat temu, gdyż nie mogłabym wówczas zaznawać tych nieporównywalnych  wrażeń. 

Zbliżając się do końca wypowiedzi, chcę z uznaniem wspomnieć moją Panią Nauczycielkę języka polskiego, która w okresie wydania albumu Made In Heaven, dużą część lekcji poświęciła na wskazanie kunsztu fortepianowego jaki prezentował Freddie. Była zainspirowana fascynacją swego syna będącego fanem Queen. Nigdy nie zapomnę tych rozmów oraz ich wpływu na moją dozgonną afirmację i miłość. 

Przeczytałam kiedyś pewną wypowiedź, w której napisano, że „Queen to najlepsza wartość jaka może człowieka spotkać”. W pełni zgadzam się z tym stwierdzeniem.

autorka Kamila Staszczyk, 2020